piątek, 16 maja 2014

Rozdział II. Talon

Dokładnie słyszał całą pogoń.
Zaczęło się dosyć niewinnie - od krótkiego warknięcia „Hej!” - i błyskawicznie przerodziło w długą, przerywaną tylko twardymi stąpnięciami ciężkich butów oraz okazjonalnymi krzykami, gonitwę. Większości nie mógł jednak dojrzeć oczami. Troje uczestników biegu znajdowało się jeszcze wtedy w miejscu znajdującym się daleko poza jego zasięgiem. Dopiero końcowa sekwencja nieszczęśliwej dla jednego z nich akcji wydarzyła się na ulicy, jaką obserwował. Krwawa sekwencja, warto by dodać.
Goniony chłopak nie mógł mieć więcej niż kilkanaście lat. Wysoki, chudy, przyzwyczajony do dramatycznych, nagłych pościgów, niewątpliwie szybszy od ludzi, przed którymi uciekał. Bez wątpienia wygrałby krótki maraton, gdyby nie zgubiła go rzecz, jakiej brakowało większości mieszkańcom tej dzielnicy – pieniądz. A konkretniej kilka monet na buty, bo - sądząc po ciemnych śladach zostawianych na ziemi przez stopy – na pewno nie miał ich na nogach. Musiał zedrzeć sobie podeszwy do krwi i w końcu, przegrany, potknął się i runął jak długi tuż przed drzwiami jednego z domów naprzeciwko.
Już po chwili dopadła do niego dwójka zdyszanych krępych mężczyzn, pochwyciła sprawnie dzieciaka, choć ten walczył niczym wojownik, a jeden z nich uderzył go pięścią w twarz, żeby przestał się miotać. Cios poskutkował, bo niedoszły uciekinier oklapł i pozwolił robić ze sobą, co tylko chcieli, a niewątpliwie chcieli dużo, sądząc po wściekłości wymalowanej na ich twarzach.
- Próbowałeś nas okraść?! – wrzasnął pierwszy , dociskając bezwładne ciało nastolatka do ściany. – Nas?! Pieprzony smarkaczu, już my cię nauczymy dobrych manier!
Puścił go, a nieszczęśnik opadł na nogi i zachwiał się, na co drugi odpowiedział potężnym trafieniem w brzuch, które ostatecznie powaliło chłopaka na kolana. Wtedy oboje wyciągnęli z pasów drewniane pałki i zaczęli systematycznie okładać skulonego złodzieja po plecach. Wystarczyło zaledwie kilka ciosów, by ten rozpłaszczył się na ziemi, jednak to nie zmniejszyło zapału rozwścieczonych oprawców. Wciąż regularnie bili, wywołując raz za razem przytłumione jęki rozpaczy. Kiedy okładanie dzieciaka po grzbiecie im się znudziło, przesunęli się kawałek dalej i poczęli uderzać w nogi. Tutaj okrzyki bólu okazały się znacznie głośniejsze. Prawdopodobnie każde z silnych trafień łamało kruche kości, a że było ich od groma, to chłopak z pewnością już nigdy nie będzie mógł chodzić, nawet jeśli dzisiaj uda mu się przeżyć. Na co się, zresztą, nie zanosiło.
W końcu bandyci opadli z sił. Dysząc ciężko, otarli mokre od potu czoła i schowali zakrwawione pałki na swoje miejsca.
- Co z nim zrobimy? – zapytał drugi, przygniatając złodzieja butem, gdy ten spróbował odczołgać się od nich przy użyciu resztek pozostałych sił.
Pierwszy rozejrzał się uważnie wokół, zatrzymując wzrok na dłużej na karczmie nieopodal i wskazał palcem w tamtym kierunku.
- Powieśmy go obok drzwi do chlejbudy Kerseya. Niech Kurwiarz pamięta, że Nietoperzy się nie okrada!
- Ale to przecież nie tam napadł na nas ten gnojek – wtrącił drugi, a jego towarzysz chwycił nastolatka za kark i rzucił go na ziemię kilka metrów dalej, w stronę wspomnianej karczmy. Kiedy ofiara usłyszała, co zamierzają z nią zrobić, zaczęła jęczeć i błagać o litość, jednak nieugięty przestępca kopnął ją tylko w twarz od niechcenia.
- A kogo to obchodzi – mruknął. – Nie ma żadnej cholernej różnicy, gdzie próbował to zrobić, a jeśli powiesimy go przy karczmie, to szef jeszcze rzuci nam sakiewki, zobaczysz.
Mężczyzna uśmiechnął się głupkowato, słysząc odpowiedź  - najprawdopodobniej na znak zrozumienia - po czym dołączył do znajomego, by wspólnie przenieść nastolatka we wskazane miejsce. Chłopak nie był w stanie ustać na połamanych w niezliczonej liczbie punktów nogach, dlatego śmiejąc się, podnosili go i rzucali do przodu, kawałek po kawałku. Zatrzymali się dopiero przy wejściu do karczmy, gdzie drugi przytrzymał złodzieja przy ścianie, podczas gdy pierwszy wyciągał gwoździe z tablicy ogłoszeniowej.
Jako młotka użył rękojeści sztyletu. Przybił ofiarę przy użyciu zaledwie dwóch gwoździ przeznaczonych na obie dłoni ułożone wystarczająco wysoko, żeby zwisał bezwładnie bez szansy na wydostanie się o własnych siłach. Tymczasem jego towarzysz skupił się na tłumieniu wrzasków chłopaka rękawicą i podtrzymywaniu ciała przez zakończeniem krótkiej egzekucji.
- Wyrwij mu język – polecił pierwszy – coby się nie darł jak baba.
Nastolatek zaczął gwałtownie kręcić głową, ale było już za późno. Drugi bezceremonialnie wepchnął rękę do ust nieszczęśnika i po chwili wyciągnął ją na zewnątrz z wyrazem triumfu wymalowanym na twarzy. Obserwator nie mógł dojrzeć rzeczy wyrzuconej przez niego na ziemię, jednak nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Zanim odeszli, mężczyzna ze sztyletem przejechał jeszcze po piersi chłopaka, zostawiając długą, głęboką linię, która ostatecznie przesądzała o losie niewprawnego złodziejaszka. Nawet jeśli wcześniejsze rany pozwoliłyby mu jakimś cudem przeżyć, teraz wszystko się wyjaśniło. Dzieciak nie dotrwa do świtu – umrze z powodu obrażeń, upływu krwi albo wycieńczenia organizmu, jednak efekt będzie taki sam. Spazmy, wstrząsające ciało ukrzyżowanego, mówiły same za siebie.
Przez cały ten czas obserwator sceny ani drgnął. Spokojne, choć uważne i bystre oczy przesuwały się tylko na boki, by nadążyć za zmieniającymi co chwilę położenie sylwetkami, podczas gdy korpus ciągle pozostawał na swoim miejscu, a ruchy, jakie wykonywał, ograniczały się do procesu oddychania. Pozycja, na której się znajdował, była nie do wykrycia, jeśli tylko nie popełnił głupiego błędu, dlatego siedział cicho w ukryciu i patrzył. Patrzył i zapamiętywał wszystkie szczegóły, które pomogą mu w wykonaniu zadania.
Wcześniej skupił się na działaniach. Dopiero teraz, kiedy akcja zwolniła, mógł przyjrzeć się dwóm brutalom. Choć pora późna, grubo po północy, bez problemu dostrzegał to, co zechciał. Przez lata przyzwyczajał się do ciemności i już od dłuższego czasu czuł się w nich równie swobodnie, o ile nie bardziej, jak w ciągu dnia. Pierwszy z bandytów, bez wątpienia sprytniejszy od towarzysza, okazał się wysoki, jeszcze wyższy od śmiertelnie ranionego chłopaka. Lekko zgarbiony poruszał się niczym kot gotowy skoczyć w każdym momencie na przeciwnika i drapać go aż do krwi. Twarz miał długą i poznaczoną licznymi bliznami, ale obserwator nie skojarzył go z żadnym ze znanych mu przestępców.
Drugi zaś był niższy, szerszy w barach. Sądząc po tym, jak niewiele trudności sprawiło mu rzucanie i podtrzymywanie złodzieja, także siłą przewyższał pierwszego. Mężczyzna ukryty w cieniu nie potrzebował rozmowy, żeby stwierdzić, z kim ma do czynienia. Grubas nie grzeszył inteligencją – typowe mięso armatnie z okrągłą, tępą, wiecznie roześmianą mordą, nie nadające się do niczego innego niż unieruchamianie pryszczatych złodziejaszków. Zapewne był przy okazji równie silny co powolny.
- Żeśmy mu pokazali – zaśmiał się drugi, po tym jak już ustawili się na swojej warcie, po obu stronach drzwi domu naprzeciwko. – Dobry pomysł z tą karczmą. Jak ludzie Kerseya zobaczą, cośmy zrobili z ich klientem, to Kurwiarz obsra gacie i podwoi straże.
- Potroi – stwierdził pierwszy i wyciągnął z kieszeni małe pudełko. – Ale to nic. Poczekaj, aż zobaczysz reakcję Hapfela, kiedy mu o tym powiemy. Chcesz się sztachnąć? – dodał po chwili, wyciągając rękę z przedmiotem w jego stronę.
- A czemu by nie – mruknął, odsunął pokrywę i przejechał palcem po wnętrzu, po czym wtarł proszek w dziąsła. Jego towarzysz zrobił to samo. – Ach, tego mi było trzeba! – Kichnął. – Nietoperze!
- Nie drzyj się, idioto! – skarcił go znajomy, poruszając komicznie żuchwą, by rozprowadzić narkotyk. – Bo szef usłyszy!
Nawet jeśli obserwator wcześniej miał jakieś wątpliwości, to dwójka nowych strażników właśnie mu je rozwiała. Oto przed drzwiami do posiadłości Joffreya Hapfela stali jego ludzie, członkowie organizacji, zwanej Nietoperzami. Nawiasem mówiąc, założonej właśnie przez niego. W tej chwili Nietoperze stanowili trzon przestępczego półświatka Południowej Wyspy. Choć pełne niekompetentnych osób, w niewytłumaczalny sposób błyskawicznie się rozrosły, przejmując kontrolę nad większością nielegalnych interesów w stolicy. Bez wątpienia pomogły im w tym burdel, grabieże, rozboje oraz handel narkotykowy, z którego zresztą Hapfel zasłynął najbardziej.
Jednak nawet biorąc pod uwagę fakt, że większość członków Nietoperzy połowę swojego życia spędzała na haju, nie dało się odmówić organizacji rozmachu. Przestępcy ściągali haracz z wielu budynków, od wielu ludzi, nie tylko tych spod ciemnej gwiazdy. Już na sam dźwięk nazwiska Joffreya niezliczona ilość karczmarzy drżała i lała w spodnie, szykując monety do spłaty długów. Zwłaszcza że jego bandyci porywczości mieli w nadmiarze i niekiedy zdecydowali się coś rozwalić zupełnie bez przyczyny. Coś albo kogoś. Tak więc ambitni przedsiębiorcy szybko nauczyli się ich nie denerwować.
Mimo to posiadłość Hapfela prezentowała się dosyć skromnie. Nie została wybudowana z kamienia, jak te należące do najznakomitszych rodów, ale też nie postawiono jej w całości z drewna. Budynek był przykładem zastosowania popularnej wśród klasy średniej ściany ryglowej, czyli mieszanki gliny, cegieł, gruzu i trzciny. Drewniane elementy stanowiły wyłącznie wykończenia. Co prawda tego typu dom nie wytrzymałby oblężenia, jednak dla kogoś pewnego własnej pozycji, rozsiewającego wokół strach i grozę, z pewnością spełniał swoje zadanie.
Dwójka półgłówków śmiała się coraz głośniej, podczas gdy ciało skatowanego chłopaka przestało już nawet drgać – po prostu zwisało luźno trzymane na wysokości przez przybite do ściany dłonie. Chłopak albo zmarł przed paroma minutami, albo zemdlał wskutek krwawienia i ran. Strażnicy chyba nie zwrócili na to uwagi, sądząc po tym, jak bardzo skupieni byli na opowiadaniu o podbojach seksualnych, które mieli za sobą. Biedni i głupi, nieświadomi sytuacji ani razu nie podnieśli głów w górę, by wytężyć wzrok. Być może wtedy udałoby im się dojrzeć ciemną sylwetkę, kryjącą się na dachu jednego z okolicznych budynków.
Tymczasem Talon patrzył. Patrzył i słuchał, z dnia na dzień coraz bardziej przygotowany do zadania, jakie go czekało. Wkrótce dwójka narkomanów odbędzie ostatnią wartę, podczas której Pazur dosięgnie ich gardeł i ruszy dalej, aż do centrum posiadłości, po najniebezpieczniejszego człowieka w przestępczym półświatku Południowej Wyspy, jak zwykli go nazywać ci lejący po nogach karczmarze.
Wkrótce mężczyzna ukryty w cieniu wyjdzie z ciemności, by odegrać krwawe przedstawienie.